„Farba czy krew?” – Wyznania byłego myśliwego

0

Miałem siedem lat, gdy ojciec po raz pierwszy zabrał mnie na polowanie. Byłem z niego dumny. Był jednym z lepszych myśliwych. Myślałem: „Mam za ojca nie byle kogo”. Czułem się lepszy od innych chłopców. Mieliśmy z ojcem wspólne sprawy, wyjazdy wuefemką, dziczyznę. Inni tego nie mieli. Przez lata naganiałem zwierzynę, zarabiałem za to pieniądze. A potem nauczyłem się zabijać.

Takie wspomnienie: idziemy z ojcem po śladach rogacza, aby go dobić. Łan pszenicy, w nim ślady farby (krwi). Ojcu skończyły się naboje. Rogacz podnosi łeb, chwytam go za tylne nogi, a ojciec nożem podrzyna mu gardło. Rogacz rozpaczliwie beczy. Przez pół życia słyszałem to beczenie, a siłę jego kopiącego ciała mam w dłoniach do dziś.

Jako kilkunastoletni chłopiec dobijałem kuropatwy, kaczki i zające. Żeby dobić ptaka, trzeba wcisnąć palec pod szyją w tułów, dotknąć bijącego serca i zatrzymać je. Zająca trzeba wziąć za tylne skoki, podnieść do góry i uderzyć ręką w nasadę karku tak, aby przerwać rdzeń kręgowy. Zając wtedy przeraźliwie kniazi, czyli płacze głosem podobnym do płaczu dziecka. Albo milczy.

JA mam broń. Mogę zabić

Polowałem, ponieważ żyłem w takiej konwencji myśliwskiej. Wsiąka się w nią szybko, bo ma rozbudowany system gratyfikacji. Są zwyczaje i tradycje, hejnały, hierarchia ważności, przywileje. Ważniejsi i mniej ważni, władcy i poddani, myśliwscy bogacze i biedacy. Święta i dyplomy, zawody, medale i nagrody. Zjazdy i bale. Jedzenie, stroje, psy i samochody, duży rynek handlowy (w Polsce jest około 100 tysięcy myśliwych!). lepsi i gorsi, trofea i wyceny, wyścig i rywalizacja. Państwowa struktura z władzami krajowymi, sądy łowieckie i wyroki. Obwody łowieckie, domki i domy myśliwskie, i dziczyzna na stole na imieninach. I to wszystko w całkowicie męskim towarzystwie, wśród kolegów umówionych ze sobą w niemy sposób na to, że będą tej konwencji przestrzegać i poddadzą się jej prawom. I jeszcze broń! Mogę mieć w domu broń – dubeltówkę, bocka, sztucer, kniejówkę, ekspres, flower. Do tego specjalna szafa na broń i amunicję. Amunicja do zabijania tego, tego i tego. Skóry, poroża, szable, piórka, noże, pasy, lornetki, lunety, latarki, ubrania, piersiówki, buty, czasopisma, odstrzały, dokumenty. Broń się czyści, konserwuje, trenuje z nią na sucho, przestrzeliwuje, pokazuje i demonstruje innym. JA mam broń. Mogę zabić.

Do tego weekendy poza domem – przecież poluję! 40 razy w roku. Niektórzy więcej. Nie nazywam tego co robię po imieniu – jest farba (krew), badyle (nogi u jeleni, a więc przetrąciłem badyl, a nie złamałem strzałem nogę), położyłem w ogniu (zabiłem pierwszym strzałem), trafiłem na komorę (strzeliłem w serce lub okolice), dochodziłem zbarczonego ptaka (szukałem, by dobić rannego ptaka), trafiłem na miękkie (strzał w brzuch – jelita, wątrobę, nerki, żołądek – zwierzęta mają „miękkie” takie samo jak człowiek), zwierz doszedł (umarł), itd., itd.

antler-556399_1280

Trafić bezbłędnie w serce

Prawie każdy myśliwy szuka racjonalnych powodów, dla których poluje. Te wszystkie argumenty o braku drapieżników, które kiedyś regulowały liczebność zwierzyny, „gospodarowaniu populacją zwierzyny”, „szkodach łowieckich gospodarczo znośnych” są racjonalizowaniem potrzebnym, aby móc zabijać. Nikt nie próbował zostawić tego przyrodzie, która ma swój kierunek ku równowadze. To tylko kwestia czasu.

Racjonalizujemy, racjonalizujemy, racjonalizujemy – jakbyśmy silnie potrzebowali usprawiedliwienia. Bo potrzebujemy! Szukamy spokoju. I jakoś udaje się nam go znaleźć, dopóki znowu nie przyjdzie dochodzić rannego zwierzęca i potem go dobić.

Co czujesz, gdy widzisz połamane kości i wybite oko u człowieka w wypadku samochodowym? Tu, na polowaniu nie jest inaczej, czujesz podobnie. Przestrzelone oba kolana byka, którego trzeba dobić z kilku kroków w nasadę karku – to mój ból wielki i nie mówię o tym nikomu. Nigdy! Potrzeba potem czasu, żeby dojść do siebie. Za jakiś czas jadę na polowanie i jeżeli uda mi się trafić bezbłędnie w serce (żeby potem nie dobijać), to jakoś tamto zdarzenie udaje się „zapomnieć”, a i czas robi swoje i daje się żyć.

Tchórzostwem jest nie dobić rannego zwierzęcia. Mówisz sobie: „dzik się wyliże:, żeby uspokoić sumienie. Bo nieprzyjemnie jest dobijać. Mówi się, że dzik może zaszarżować. To mit i rozdęta legenda. Przez niemal 40 lat, chociaż czasami deptałem po piętach grubym, rannym odyńcom, nie zetknąłem się z tym. Zresztą, jeżeli dzik – w śmiertelnej rozpaczy – odważy się na atak, to czy ledwo żywy może być szybszy od kuli?

Dzik się nie wyliże. Jego rany postrzałowe gniją. Zaszyty w ostępach, umiera w męczarniach. I wszyscy o tym wiemy. Rozwłóczone po lasach kości saren, dzików, jeleni, są kośćmi niedobitych zwierząt.

Wydawało mi się, że nie czułem cierpienia zwierząt, które zabijałem. Ale ja się źle czułem. Jakoś podle. Zabijasz jakby nigdy nic, ale w środku, najgłębiej, jeżeli dopuścisz do siebie wewnętrzny głos, męczysz się: „Coś tu jest nie tak”. A na taki stan doskonały jest alkohol – setka albo dwie – i już lżej, już wszystko zagłuszone. Ale to się zdarzyło! Nie znikło, nie unieważniło się.

Kaźnia i egzekucja

Podkarmiane ambony! Wygodnie urządzone, czasami ogrzewane miejsca kaźni. Przyzwyczaja się zwierzęta, aby tu właśnie przychodziły się pożywiać, wykłada się stale karmę: kartofle, buraki, owies, ziarno – po czym, gdy jedzą, zbija się je. Spokojnie, w środku nocy, gdy myśliwy usłyszy odgłos żerowania, wychodzi spod wygodnej kołderki, najczęściej patrzy od razu przez lunetę, wybiera sztukę i naciska spust sztucera. Wyjmuje łuskę i układa na półeczce – 78 sztuka upolowana z tej ambony. Idzie spać. Rozwidni się, to wstanie, wypatroszy. To jest kaźnia zwierząt. Te miejsca cuchną rozkładającą się materią. Są jak gnijący ropień – i tak wyglądają.

O czym rozmawiać z żoną i dziećmi?

Pod koniec tygodnia pakowałem graty, psa i do lasu, żeby być w „terenie” – bo jeździ się w „teren”, „do lasu”, „na kaczki”, „na kuropatwy”, „na piżmaki”, „na rykowisko”, „na dziki”, „na lisy”, „na rogacza”, „na zbiorowe”, albo ogólnie – „na polowanie”. Żona i dzieciaki zostają w domu. Ojciec poluje.

Czasami serce kłuje – pojawia się przeczucie, że coś jest nie tak z tym moim ojcowaniem i mężowaniem. Może bym tak został w domu? Z dziećmi i żoną? Ale co ja będę z nimi robił? Gdzieś w środku mnie czają się ledwo uchwytne demony i ciągły brak satysfakcji z tego mojego życia, bo jest takie jakieś jałowe i bez znaczenia. No to na polowanie. I co? Ano dalej nic. Ale przywiązuję się do miłego rozwiązania. Jadę na polowanie albo się napiję – często i to, i to. Nie dopuszczam do głosu tego, co trudne we mnie. Zagłuszam. Strzelać, zabijać – to łatwe. Kochać dziecko – znacznie trudniejsze.

hirsch-643340_1280

Lepszy ten, kto więcej zabił.

Można się czuć męskim, jak się jest myśliwym. Boże! Naprawdę to działa. Mężczyzna z tym całym swoim myśliwskim oprzyrządowaniem i z tymi gadkami, jak to ON… ma nadzieję, że jest odbierany, jak… No właśnie, jak jest odbierany naprawdę? Potrzebuje uznania i podziwu jak chleba, jak wody, jak słońca – żeby inni zobaczyli jego męskość, dzielność. Na polowaniu zbiorowym może zostać „królem polowania” – i tak jest honorowany. I te honory przywozi do domu. I tu jest doceniony, bo gramy w tej konwencji wszyscy, całą rodziną. I jemy trupy zwierząt, które zostały zastrzelone, a nierzadko zginęły męczeńską śmiercią.

Rywalizujemy ze sobą w męskim gronie – kto więcej zabił. I to jest główny akcent naszego męskiego bycia razem. Taka forma kontaktu. Nie ma serdeczności, bliskości, dzielenia się doświadczeniem, bólem, radością. Nie wolno mi – pod żadnym pozorem – ujawnić najmniejszej słabości, bo wtedy będę gorszy. Myślę, że jako chłopiec garnąłem się do mężczyzn, ponieważ chciałem być poprowadzony – żeby pokazano mi, jak się żyje dobrze z synem, z bliskimi; co to znaczy szanować innych; jak wygląda rzetelna praca. Potrzebowałem tego. Potrzebowałem uznania ze strony ojca, pochwalenia, przytulenia. Nie dostałem tego ani od ojca, ani od innych mężczyzn z „myśliwskiej braci”. Dostałem to, co dostałem.

Mądrość nie polega na rywalizacji. Można rywalizować tylko ze sobą. Męskość nie polega na sprawnym zabijaniu, męskość to chronienie życia. Bycie ojcem, mężem.

Kto tu jest najlepszym samcem?

Największa chwałą jest upolowanie największego byka (samca). I to w okresie godowym. Zastrzelić najdorodniejszego samca. Bo sami chcemy być najlepszym samcem? Królem nie tylko polowania? Na co tak naprawdę polujemy? Co chcemy zdobyć? Ściśle reglamentuje się liczbę odstrzałów samców, inaczej wszystkie zostałyby wystrzelane.

Ale oczywiście zabija się również samice. W naturze jest wtedy po godach, więc ogromna większość zabijanych saren, łań i loch nosi w sobie młode. Rozcina się brzuch, wyjmuje pęcherz płodowy, w którym jest pięć, sześć, siedem malutkich, czasem trochę większych, pasiastych warchlaczków. Przy patroszeniu karmiących łań mleko z grzęzów (wymion) miesza się z krwią i robi się różowe. Pamiętam, miałem może 14 lat, naganiałem zwierzynę. Jeden z myśliwych sprawnymi ruchami patroszy i odciąga w zarośla zamknięte w pęcherzu płody. „Co to jest tato?” – zapytałem. Usłyszałem: „Ćśśśśśś…” Bo o tym się nie mówi. Nigdy. Przenigdy. Trwamy w martwej ciszy. Przez pomyłkę odstrzeliwuje się także lochy prowadzące młode. Bezradne warchlaki szwendają się ogłupiałe na skraju lasu. Ich dni są policzone.

Dlaczego płakałeś synku?

Moje serce rozmiękało bardzo powoli. Pamiętam, zabrałem na polowanie 9-letniego syna Jovana. Strzelałem do dużego dzika, padł w ogniu (czyli od pierwszego strzału). Wiedziałem, że już się nie podniesie, nie żyje. Jovan siedział na ziemi cichutko obok mnie, prawdę mówiąc, zapomniałem o nim, liczył się tylko ten dzik przeze mnie upolowany. I nagle patrzę na Jovana, a on płacze. Pytam go: „Dlaczego płaczesz?”. Jego słowa zostały we mnie na długo: „Bo on tak przed chwilą sobie chodził, pił wodę, jadł, a teraz nie żyje”. To dziecko zobaczyło, jak tajemnicze jest życie. Jedna istota zabrała życie drugiej istocie. Pamięć tego zdarzenia, łzy niewinnego chłopca pomału rozpuszczały moje twarde serce.

Przestałem polować w 1995 roku, ale już dwa lata wcześniej zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego. Najpierw zauważyłem, że coraz rzadziej jeżdżę na polowania, strzelam niechętnie, bez emocji. To mnie zastanowiło – przecież zabijanie to niesłychane emocje. A u mnie nagle nic, zimna krew. Mogłem trafiać, w co chciałem – w serce, w kark, za ucho. Dokonywałem egzekucji.

Ptak spadł na sosnę – ja stoję odrętwiały

W 1994 roku przyjechał do naszego miasta mistrz duchowy ze Wschodu (wtedy już medytowałem). Poszedłem na spotkanie z nim. Zapytałem: „Czy wolno mi polować?”. Po chwili namysłu odpowiedział: „Wielu rzeczy nie robilibyśmy, gdybyśmy mogli zobaczyć, co naprawdę robimy”. To zdanie zapadło we mnie. Co ja robię? Co robię? Patrzę w lunecie na zwierzę, kładę palec na spust, ściągam, następuje klap iglicy, kula idzie przez lufę, opuszcza lufę, wędruje przez powietrze do zwierzaka, dotyka sierści, skóry, rozrywa pierwsze mięśnie, łamie łopatkę, przechodzi przez opłucną (zaczyna się krwotok), rozrywa serce; zwierz biegnie, upada i uchodzi z niego życie. Opieram sztucer o drzewo, zakasuję rękawy, rozcinam powłoki brzuszne, wyjmuję jelita, wycinam odbyt, przeponę, wyciągam wątrobę, wycinam woreczek żółciowy, tchawicę, wkładam rękę głębiej i wyszarpuję serce i płuca. Zacząłem to wreszcie widzieć! Ale jeszcze nie wiedziałem, czym jest to, co widzę.

Pojechałem jeszcze na dwa polowania – w maju i lipcu 1995 r. W maju strzeliłem do słonki (ptaka wielkości gołębia). Pamiętam: wieczorna cisza, wszystko niezwykle znieruchomiałe i ciche, daleko na horyzoncie pojawia się jedna jedyna słonka. Jak zaczarowana leci prosto nad moją głową. Podniosłem broń. Spadła na sosnę. Koledzy chwalą mnie za piękny strzał. A ja stoję odrętwiały. Martwy.

Lipiec, najważniejsze polowanie w życiu. Zobaczyłem dwie sarenki w owsie. Patrzyłem na nie z przyjemnością, skryty za drzewem. Nagle z żyta obok wybiegły dwa psy i pędziły prosto na nie. Pierwszy raz w życiu strzeliłem do psa. Poczułem swoje ciało, ważyło tonę. Powiedziałem do Janusza (polowaliśmy razem tego dnia): „Ja już nie będę polował. Zawieź mnie do domu”. Nie zaprotestował.

Wreszcie zobaczyłem wszystko. Całym sobą poczułem, jak strasznie dużo cierpienia zadałem innym istotom. Z najgłębszych źródeł we mnie usłyszałem: Nie zabijaj. Nie rób tego. Bezgłośne, mocne NIE!

Przestałem jeść mięso.

hunter-house-504072_1280

Zwierzęta są bezbronne, łagodne

Cóż to za umiejętność i satysfakcja strzelić zwierzęciu w serce ze stu metrów? Każdy to potrafi. W dzisiejszych świecie wystarczy mieć kasę, a dostarczą ci do zabicia, co chcesz – żubra, słonia, tygrysa, lwa, niedźwiedzia, wilka czy wieloryba. Powołujemy się na etos myśliwski – mężczyzna od wieków polował, przynosił do domu upolowana zwierzynę, ale przecież polował, żeby przeżyć, nie umiał inaczej zdobywać pożywienia, a wiec nie miał wyboru! A dzisiaj? Zabija dla przyjemności i rozrywki! Niektórzy zabitego przez siebie zwierzęcia nawet nie dotykają – ktoś inny za nich patroszy i robi, co trzeba. Tylko efektowny strzał i „złamanie się zwierza w ogniu”. Czyste (?), niezakrwawione po łokcie ręce i gratulacje kolegów. Trofeum ktoś spreparuje i dostarczy. Zwierzęta są bezbronne, łagodne. Choćby dziki – te poczciwe zjadacze ziemniaków, kukurydzy, owsa i pędraków traktowane są przez ludzi jak groźne potwory, bo są czarne, duże, silne i aktywne nocą. Myśliwi najczęściej boją się dzików i przez to przeżywają silne emocje, zabijając je. Ale czy ktokolwiek słyszał o najmniejszym choćby otarciu naskórka na ludzkim paluszku przez dzika? A dzików wszędzie pełno, nawet w miastach.

Dotknęła mnie czule swoim „strasznym ryjem”

Gdy polujesz, nie możesz zobaczyć czystego piękna i majestatu przyrody. Widziałem las poprzez cel. Spotkać zwierzę i podejść je, strzelić, upolować. Nerwy napięte jak postronki. Oczy, uszy w gotowości. Ani chwili na rozluźnienie. To jest bycie w lesie drapieżnika – z naładowanym, odbezpieczonym sztucerem.

Gdy zabijasz, nie widzisz piękna.

Teraz chodzę po lesie ze spokojem w sercu. Czuję się to chcianym gościem. Las i życie odkrywają przede mną coraz głębsze, sekretne tajemnice. Czekam na spotkania ze zwierzętami. Patrzę na nie. Są piękne.

Niedawno w lesie koło miasta locha prowadząca młode dotknęła mnie swoim „strasznym ryjem”. Stałem pod drzewem i właśnie wtedy pomalutku podeszła do mnie i dotknęła wierzchu mojej wyciągniętej dłoni swoim ciepłym, wilgotnym nosem. Raz i drugi. Delikatnie. To było jak pocałunek, odpuszczenie win. Potem położyła się, a za nią jeszcze jedna, bardzo duża. Pasiaste warchlaki szukały zeszłorocznych żołędzi.

Usiadłem na ziemi. Siedziałem wśród nich kilkanaście minut. Odpoczywaliśmy wspólnie. Moje serce, a potem całe ciało wypełnił ciepły i niezwykły spokój. Wszystko było doskonałe. Poczułem się wolny.

Renata Dziurdzikowska

Artykuł pochodzi z numeru czasopisma „Zwierciadło”

Zenon Kruczyński ma 52 lata, prowadzi rodzinną firmę w Gdyni. Przez ponad 30 lat zabijał zwierzęta. W 1995 roku wyjechał na ostatnie polowanie. „Wreszcie zobaczyłem wszystko. Całym sobą poczułem, jak strasznie dużo cierpienia zadałem innym istotom. Z najgłębszych źródeł we mnie usłyszałem: Nie zabijaj. Nie rób tego. Bezgłośne, mocne nie!”

(288)

Share.

Leave A Reply